Najpierw była decyzja o dobrowolnym zaszyciu się w głuszy na północy 
      stanu Wisconsin, a rok później powrót owego nikomu nie znanego zesłańca, 
      występującego pod pseudonimem Bon Iver, ze skromnym, neofolkowym 
      albumem, który stał się sensacją.
    
    
      
    
    
      Dla Bona Ivera (czytaj 'iver', tak jak się pisze, bo to od francuskiego 
      słowa 'hiver' – zima), długa zima spędzona w szałasie okazała się owocna 
      i nic dziwnego, że swą pierwszą płytę podpisał pseudonimem, który znaczy 
      nie mniej, nie więcej tylko "Dobra zima". Nie żeby od razu Justin Vernon 
      (tak brzmi jego prawdziwe nazwisko), po frustrującym go rozpadzie swego 
      zespołu DeYarmond Edison, myślał o nagraniu jakiegoś muzycznego 
      arcydzieła. Gdy ruszył na niegościnny północnowschodni kraniec Wisconsin 
      - ze skromnym dobytkiem, niezbędnym do przetrwania i odrobiną muzycznego 
      sprzętu – nie planował nagrania jakiegoś arcydzieła. Muzyka powstawała w 
      sposób naturalny i niespieszny, aż po kilku miesiącach gotowy był 
      materiał na nowy album, który w równym stopniu był inspirowany muzyką 
      folkową i alt-country'ową, czego przykładem może być choćby utwór 
      "Skinny Love", jak i soulem spod znaku Niny Simone, Mahalii Jackson czy 
      Sama Cooke'a, co szczególnie silnie zaznacza się np. w podniosłym niczym 
      religijny hymn "Lump Sum" czy gospelsowym otwarciu "The Wolves (Act I 
      And III)". To jednak był materiał demo, który wymagał studyjnego szlifu, 
      co nie było zresztą problemem, no i trochę muzycznych "dodatków": choćby 
      perkusja we "Flume" (Christy Smith z zespołu Nola) czy instrumenty dęte 
      w poruszającej balladzie "For Emma" (dwaj muzycy z Chicago: John DeHaven 
      i Randy Pingrey). Jednak najważniejszy jest głos śpiewającego 
      najczęściej falsetem Ivera i pełen ciepła i uczucia sposób interpretacji 
      nieco enigmatycznych tekstów. To on i ubrany w urzekającą muzykę zapis 
      jego życia z dala od rozjazgotanej i migotliwej cywilizacji decydują o 
      ponadczasowej atrakcyjności albumu "For Emma, Forever Ago". Pierwszy 
      nakład płyty, liczący zaledwie 500 egzemplarzy, rozszedł się w 2007 roku 
      w mgnieniu oka. Chwilę później przyszły dwie poważne propozycje wydania 
      płyty w ilości mogącej sprostać rzeczywistemu na nią popytowi. W USA 
      zajęła się tym prężna, niezależna firma Jagjaguwar, zaś w Europie – 
      renomowana wytwórnia 4AD, jak zawsze wyczulona na niezwykłe głosy i 
      zniewalające klimaty. To nieźle, jak na początek kariery, która 
      zapowiada się znakomicie.